Mieczysław Voit i Barbara Horawianka byli razem na scenie i w życiu. Wielką miłość przerwała nagła śmierć
Mieczysław Voit
Fot. East News

Mieczysław Voit i Barbara Horawianka byli razem na scenie i w życiu. Wielką miłość przerwała nagła śmierć

Mieczysław Voit i Barbara Horawianka to aktorska para, która nadzwyczajnie dobrze dogadywała się w pracy. Byli niemal nierozłączni – razem żyli i razem pracowali. Wspierali się i inspirowali wzajemnie. Ich związek zakończyła nagła śmierć Mieczysława Voita. Barbara Horawianka mówiła, że wtedy pomyślała "życie moje się skończyło". Jak się poznali? 

Razem potrafili dać sobie radę ze wszystkim. Nawet z mieszkaniem przez trzy lata w teatralnej garderobie...

Barbara Horawianka: dzieciństwo i młodość

Wydawało się, że Barbara Horawianka nigdy nie spełni swego marzenia, by zostać aktorką. Urodziła się w 1930 r. w Katowicach, wojna zabrała jej ojca i kilka lat nauki, potem nie było jak tego nadrobić.
„Oprócz dojenia krów nie ma takiej rzeczy, której bym nie potrafiła na wsi zrobić” – mówiła.
Okupację spędziła na głuchej wsi pod Tarnowem, wstawała o 5 rano, mełła zboże nieraz po 12 godzin dziennie. Czasem wieczorami mama płakała, że na następny dzień nie ma nawet kromki chleba, a przecież było ich pięcioro – one dwie, babcia i dwóch braci. Horawianka nie protestowała więc, gdy po wojnie, już w Krakowie, mama powiedziała: „Córeczko, chłopcy muszą się wykształcić, ale ty musisz mi pomóc”.

Skończyła handlówkę i od razu po maturze poszła do pracy w Centrali Sprzętu Pożarniczego na krakowskim Rynku. Miała obliczać marże i procenty na liczydłach, ale gdy nikt nie patrzył, czytała wiersze. Każdy wolny wieczór spędzała w Teatrze Rapsodycznym, na „Onieginie” była 20 razy, ale bała się powiedzieć mamie, że nie cierpi swojej pracy i śni o aktorstwie. „Pomogły mi moje błędy w obliczaniu faktur, które ciągle wracały z powodu pomyłek. Zostałam zwolniona z pracy” – śmieje się dziś, ale wtedy nie było jej do śmiechu.

Mieczysław Voit i Barbara Horawianka: jak się poznali?

 
 
 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Kultura wokół Nas (@kulturawokolnas)

Zdesperowana, prosto z ulicy weszła do Rapsodycznego. „Poszłam do dyrektora Kotlarczyka i powiedziałam, że chcę tu pracować. (...) »Tu chcesz pracować? A ty umiesz coś?« (...). Odpowiedziałam, że nie wiem”. Okazało się, że owszem, umiała – wyrecytowała „Karabin” Putramenta („Nie wiedziałam nawet, kim był Putrament”) i „Romantyczność” Mickiewicza. Została przyjęta do studia aktorskiego przy teatrze, a dla udobruchania mamy – do pracy w teatralnej bibliotece za 600 zł miesięcznie. „Spotkałam tam mnóstwo ludzi, miłych i mniej – wspominała. – M.in. takiego faceta, który mnie zawsze kompromitował, bo mi mówił jakieś komplementy, publicznie. A to tam coś o włosach… no, nie cierpiałam tego, robiłam się od razu purpurowa i wściekła. To był taki pan, co się nazywał Mieczysław Voit”.

Voit, dwa lata od niej starszy, pochodził z zamożnej lwowskiej rodziny. Wojna rzuciła go do Nowego Targu, starszy brat zginął w kampanii wrześniowej, ojca wywieziono do łagru. Po 1945 r. musiał zdecydować, na który talent postawić – pisał, recytował, ale najbardziej ciągnęło go do plastyki. Wybrał malarstwo na PWSSP, zmienił je na historię sztuki na UJ, aż wreszcie odnalazł się w Państwowej Wyższej Szkole Aktorskiej. Ukończył ją w 1953 r., ale już pięć lat wcześniej pojawił się w Rapsodycznym – grał Marlowe’a w „Lordzie Jimie”, tytułową rolę w „Onieginie”, aż w końcu obsadzono go jako Romea, a ją jako Julię. „No i ten Szekspir nas w końcu dobił” – podsumowała p. Barbara. Przez kolejne trzy lata Voit gnieździł się po szafach w teatralnych garderobach, Horawianka zaopatrywała go w kanapki, a sama mieszkała z rodziną w mikroskopijnym mieszkanku. „Mama mówiła: dobrze, Basieńko, jedz, bo ty tak pracujesz – a ja jemu niosłam” – śmiała się.

Mieczysław Voit i Barbara Horawianka byli nierozłączni w życiu i w pracy

W 1957 r. wzięli ślub i wreszcie ulegli namowom Kazimierza Dejmka, który ściągnął ich do Teatru Nowego w Łodzi. Skusiło ich służbowe mieszkanie, ale „niełatwo było opuszczać piękny, stary Kraków dla szarej Łodzi”. Dejmek jednak prowadził jedną z najlepszych scen w Polsce, proponował ciekawe role. Jego silny charakter przyniósł mu sławę tyrana, ale według Horawianki tyranem nie był. „Tych aktorów, których lubił najbardziej, najbardziej sekował i beształ” – w tym gronie znaleźli się i nasi bohaterowie, ale gdy reżyser przenosił się do Narodowego w Warszawie, pociągnął ich za sobą.

Tym razem oboje na trzy lata wylądowali z garderobie, w Warszawie nie zaoferowano im własnego lokum.
„Ciągle nie dosypiałam, bo całe noce było albo popijanie, albo gadanie. Niestety, nasz pobyt u Dejmka w Narodowym nie był zbyt owocny. Najpierw zaprosił nas, a potem odsuwał, na rzecz bardziej znanych aktorów warszawskich” – mówiła p. Barbara. Gdy w 1966 r. Andrzej Szczepkowski objął Teatr Dramatyczny, przeszli do niego, choć Dejmek bardzo chciał zatrzymać Horawiankę u siebie. „Czy ty musisz być zawsze w tym samym teatrze?” – pytał, bo rzeczywiście, byli z Voitem nierozłączni.

Razem zagrali w „Krzyżakach”, „Samotności we dwoje”, „Stawce większej niż życie”, razem przeszli do Teatru na Woli, potem wspólnie występowali na Targówku, aż wreszcie przenieśli się do Polskiego. „Bardzo dobrze nam się razem pracowało, a nie ma takich par wiele. Nie walczyliśmy, nie byliśmy zazdrośni o swoje sukcesy” – mówiła Horawianka. Gdy w „Meteorze” grała półnago, uspokajało ją, że to on jej partnerował, i dzięki temu nawet bawiło, że przy rozbieranych scenach za kulisami stało pół teatru, od elektryka po bileterkę, a widzowie wysyłali listy protestacyjne. Inne z przedstawień odtwarzali ponad 250 razy i gdy wydawało im się już, że oszaleją z nudów, któreś zawsze znajdowało nową interpretację.

Mieczysław Voit był mężem, mentorem i inspiracją dla Barbary Horawianki

 
 
 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez @34327076397509875376509726785d

Byli dla siebie inspiracją, on poza tym – jej mentorem. Nigdy nie potrafiła zawalczyć o rolę, wychowano ją tak, by nie pchała się do pierwszego szeregu. „A aktorstwo to taki zawód, że jeśli schowasz się w szarym kącie, to już tam zostaniesz – mówiła. – Pewności siebie nabrałam dopiero, jak mąż mnie tego nauczył. Przychodziłam do domu i bąkałam, że dostałam rolę, ale jakby Hania to świetnie zagrała… On wściekał się strasznie: »Zabieraj się do roboty! Chcesz jęczeć, to zmień zawód«”. Później, gdy widział ją na scenie, puchł z dumy – „bo to on ją tak nauczył”. 

Sam pewności siebie miał aż za dużo. Był duszą towarzystwa, na życzenie znajomych rysował flamastrem wybujałe maski i karykatury na ścianach mieszkań, w kieszeni zawsze miał elegancką metalową piersiówkę. Potrafił wejść do mięsnego i z pełną wytworności powagą zapytać: „Czy jest kaszanka?”. Gdy sklepowa odburkiwała, że nie, oczywiście, że nie ma, kłaniał się nisko: „Najuprzejmiej szanownej pani dziękuję za tę cenną dla mnie informację”. W knajpie o 2 w nocy potrafił wykrzyknąć: „Zapraszam do nas! Nie macie pojęcia, jak żona się ucieszy!”. „No, udawałam, że się cieszę, co tam. Dom był zawsze pełen gości, pełen przyjaciół” – wspominała.

Barbara Horawianka nie mogła się pogodzić ze śmiercią męża

Jednak gdy uczył się tekstu, obowiązywała cisza. Co innego, gdy to ona pracowała nad rolą. „Musiałam jeszcze i to, i to, i to, i mama jego chora, i córka itd., itp. Ale nie wypominam tego, nie” – mówiła, choć cały dom był na jej głowie. Kiedyś na lotnisku w Sofii celnik zapytał Voita, co ma w walizce. „A skąd ja to mogę wiedzieć?” – zapytał rozbrajająco aktor. „To prawda. Skąd mógł wiedzieć? Nad wszystkim czuwała żona, jego dobry duch” – opowiadała ich znajoma.

Horawianka stała się też matką dla Joanny, córki Voita z pierwszego małżeństwa, choć jako nastolatka pasierbica ponoć nie chciała jej zaakceptować. Dziś są w dobrych relacjach, pani Barbara uwielbia wnuki. Nie czuje się samotna, choć już od dawna jest sama. 31 stycznia 1991 r. mąż umarł we śnie na zawał serca. Oboje występowali akurat w kultowym serialu „W labiryncie”. „Musieli nakręcić scenę wypadku samochodowego, by umotywować to, że go nie ma – mówiła. – Jak odszedł, pomyślałam – życie moje się skończyło. A jednak żyję, pracuję. I sama daję sobie radę, a wydawało mi się, że to jest niemożliwe – opowiadała niedawno w wywiadzie. – A może tak miało być, żebym na starość zdobyła trochę odwagi?”. 

Czytaj więcej