"Mój mąż zakochał się w śmiertelnie chorej dziewczynie. Nie mógł jej zostawić…"
Fot. 123 RF

"Mój mąż zakochał się w śmiertelnie chorej dziewczynie. Nie mógł jej zostawić…"

"Zbyszek przyznał się do romansu. Sonia miała 26 lat i była stażystką w jego firmie. Powiedział, że nie wie, jak to się zaczęło, że chyba potrzebował odmiany, poczucia, że jeszcze coś może jako facet... Przyznał, że to był błąd, ale teraz nie może się od niej odwrócić. Gdy poznałam Sonię, zrozumiałam to..." Małgorzata, 56 lat

Zawsze wierzyłam, że czeka nas z mężem szczęśliwa starość. I kiedy dzieci wyjdą z domu, wrócą te chwile, które kiedyś nas połączyły – wspólne wieczory z kieliszkiem wina, leniwe spacery pod rękę, romantyczne wypady za miasto. Może nie byliśmy parą idealną, ale dużo razem przeżyliśmy, stworzyliśmy piękną rodzinę i mimo różnych przeciwności losu wciąż byliśmy razem. Czy to mało w dzisiejszym świecie? No właśnie. Chyba za mało.

Odkryłam zdradę w banalny sposób

Wszystko przebiegło boleśnie banalnie, jak w kiepskim dramacie. W pewną słoneczną sobotę, szykując rzeczy do prania, w kieszeni jego spodni odkryłam rachunek za ekskluzywną bieliznę.
– O matko – szepnęłam na widok zawrotnej kwoty. Poczułam się jak dzieciak przyłapany na gorącym uczynku. Zbyszek, gdy kupował mi prezenty, zwykle ograniczał się do książki czy bransoletki. Mówiliśmy sobie, że prezent to tylko symbol, liczy się pamięć, a tu taka suma! Przez ułamek sekundy poczułam się jak młoda dziewczyna z wybujałymi oczekiwaniami przed pierwszą randką. Ale zaraz potem zeszłam na ziemię. Nasza rocznica ślubu była za pół roku, urodziny miałam dwa miesiące temu, imienin nie obchodziłam. „Ta bielizna nie jest dla mnie”, zrozumiałam. To było jak grom z jasnego nieba. Jeszcze nie wierzyłam, jeszcze próbowałam czepiać się nadziei, że może to z okazji zbliżającego się urlopu albo rocznicy naszego poznania się, ale szybko pozbyłam się złudzeń. Pamiętam, że usiadłam na wannie, mocząc łzami wymiętoszony rachunek, i powoli układałam wszystko w jedną całość. Nadgodziny, których Zbyszek ostatnio nie unikał, choć mógł zabrać pracę do domu. Służbowe kolacje z powodu nowego kontraktu. Trampki, które kupił ni z tego, ni z owego, ku mojemu rozbawieniu, bo przecież nie lubił pseudomłodzieżowego stylu. Nowa woda kolońska. Szkolenia. Jogging… „Boże, jak mogłam być tak ślepa?”, myślałam zrozpaczona.

Było jasne, że zaczynam go tracić

Spojrzałam w lustro. Patrzyła na mnie 56-letnia kobieta z odrostami, workami pod oczami i paroma kilogramami nadwagi. Ekskluzywna bielizna? Dla mnie? Wolne żarty! Czekałam potem na cud, z resztką wiary, że może jednak to nie to, o czym myślę, ale po miesiącu miałam już pewność. Tym bardziej że Zbyszek jakby przygasł. Prawie całkiem straciłam z nim kontakt. W domu był gościem. Wpadał i zaraz znikał. Wiedziałam, że już przegrałam, że nie mam szans. Czekałam, aż mi powie. Bo byłam pewna, że on odchodzi, że go tracę. Nie chciałam mu tego ułatwiać. Miałam swój honor. Ale gdzieś w głębi serca tliła się nadzieja, że to tylko moje urojenia… I wreszcie któregoś wieczora Zbyszek siadł przy mnie na kanapie, wyłączył telewizor i westchnął ciężko.
– Muszę ci coś powiedzieć, Małgosiu… – odezwał się. Ciemno mi się zrobiło przed oczami, choć przecież czekałam na ten moment.
– Wiem. Domyśliłam się wszystkiego. – szepnęłam. – Masz kogoś, prawda?
Zamrugał gwałtownie. Chrząknął, wstał, potem znów usiadł, jakby zrezygnowany. Czego się spodziewał? Milczał przez chwilę, splatając palce, wpatrzony w dywan.
– No… mam… – wydusił w końcu. – Ale to nie tak, jak myślisz…

Zakochał się w umierającej dziewczynie...

Boże, mógłby mi tego oszczędzić! Poczułam, jak uchodzą ze mnie wszystkie siły, cała głupia nadzieja, że jednak to tylko złudzenie…
– No to wybieraj – powiedziałam trochę wbrew sobie, bo tak naprawdę chciałam, żeby natychmiast zniknął mi z oczu. A jednak z drugiej strony… nie wyobrażałam sobie bez niego życia. Po tylu latach… Czekałam nieruchomo na jego reakcję. Byłam pewna, że bicie mojego serca odbija się echem w pokoju, tak mocno waliło. A on schował twarz w dłoniach i zaczął mówić.
– Sonia… Tak ma na imię – ledwo go słyszałam. – Ma 26 lat. Dwa lata temu przyjęliśmy ją na staż do mojego działu. Mądra, inteligentna, dowcipna… – zawahał się. Może zorientował się, jak to boli. Mnie. Głupią, smutną, starą. Bo przecież o to chodziło, prawda?
– Nie wiem… nie wiem, jak to się zaczęło – westchnął. – Może potrzebowałem odmiany? Poczucia, że żyję, że to jeszcze nie koniec?
Spodziewał się, że zrozumiem? Że mu przytaknę?
– W każdym razie… od roku… od roku jesteśmy razem – splótł dłonie na karku i zamknął oczy.
– Skoro jesteście razem, to co jeszcze tutaj robisz? – zapytałam lodowato. Boże, jak ja go w tamtej chwili nienawidziłam! „Niech już wyjdzie. Niech zniknie na zawsze i pozwoli mi zachować godność, do cholery!”, myślałam. Cisza, która zapadła, aż bolała.
– Ona umiera – powiedział nagle. – To było zauroczenie, chwila zapomnienia. Zwykły romans – głos mu się załamał. – Ale kiedy dowiedziałem się, że ma raka, że zostało jej kilka miesięcy życia… „Co on do mnie mówi? Zakochał się w umierającej dziewczynie?!”, nie rozumiałam.
– Nie mogę teraz od niej odejść. Nie mogę jej zostawić – pociągnął nosem i spojrzał na mnie, ale nie ze wstydem, tylko pytająco, jakby szukał u mnie pomocy.
– Małgosiu, ja nie wiem, co robić! To nie jest miłość – potrząsnął głową. – To miało być na chwilę, pochlebiało mi, że taka młoda dziewczyna… Nieważne… Ale teraz, kiedy umiera… Ona nie ma nikogo! Powoli zaczynałam rozumieć. A przynajmniej tak mi się wydawało. Wdał się w romans. Skok w bok. A teraz nie może się od niej odwrócić. Bo ma, co za ironia losu, skrupuły.
– Czego ty ode mnie chcesz? – spytałam. – Ta dziewczyna… Wybacz… Jest dla mnie nikim.
Zniszczyłeś nasze małżeństwo, a teraz chcesz wziąć mnie na litość?
– Nie – odparł cicho. – Wiem, co zrobiłem. Żadne słowa nie oddadzą tego, co czuję, jak bardzo się wstydzę, że cię zawiodłem – zamilkł. A kiedy znów się odezwał… – Kocham cię. Ciebie i tylko ciebie – usłyszałam.

Rozpadłam się na tysiąc kawałków...

Patrzyłam na niego. Na jego zgarbione plecy, siwe włosy, na zmarszczki na twarzy, dłonie pokryte siateczką żył. Przede mną nie musiał udawać, niczego ukrywać. Był starszym panem z zadyszką i z lekką nadwagą, zasypiającym przed telewizorem i pochrapującym w nocy. Wiedział, że takiego go kocham.
– Ciężko mi z tym, wiesz? – wyznał. – Co mam zrobić, Małgosiu? Nie chcę cię stracić, głupi byłem, do końca życia będę żałował, ale… nie mogę jej tak zostawić! Pomóż mi… Nie wiedziałam, co powiedzieć. Jak miał czelność mnie o to prosić? Obciążać mnie tym? Tego wieczora już się do niego nie odezwałam. Ale gdy nazajutrz przed świtem obudziła mnie jego komórka, a on wybiegł z domu, nie robiłam mu wymówek. Wyobraziłam sobie samotność tej dziewczyny. Strach przed śmiercią. Nie miałam serca mu tego zabraniać. Zbyszek się nie wyprowadził. I już nie wracał do tematu. Był zawstydzony, widziałam. Odbierał jej telefony, nieraz słyszałam jego uspokajający głos, dzwonił do lekarzy, przepraszał mnie, gdy ona nagle wzywała go do siebie. Ale został ze mną. Jakby chciał mi powiedzieć: „Tak wybrałem, ciebie kocham”.

Rozumiałam, że jest coraz gorzej. Chciałam ją poznać

Nie pytałam go o nic. A jednak ze strzępów rozmów, z jego nagłych zniknięć, nocnych telefonów rozumiałam, że jest coraz gorzej. Obserwowałam, jak nie może znaleźć sobie miejsca podczas niedzielnych obiadów, jak odpływa gdzieś myślami, siedząc przy stole podczas rodzinnych spotkań. Schudł. Zmizerniał. Widziałam, jak stara się pogodzić miłość do mnie – bo już nie wątpiłam, że mnie kocha i poczucie obowiązku wobec tej nieznanej mi dziewczyny. I wtedy którejś nocy, gdy znów usłyszałam, jak rozmawia z nią cicho przez telefon, coś we mnie pękło.
– Pojedźmy razem – dotknęłam jego ramienia. – Teraz. Chcę ją poznać.
– Ale Gosiu… – drgnął jak rażony prądem.
– Nie zamierzam jej robić wymówek – żachnęłam się, widząc jego minę. – Może pomogę. W końcu wciągnęliście mnie w to wszystko…
Tej nocy ją poznałam. Gdy ją zobaczyłam, z trudem opanowałam emocje. Warstwy swetrów nie zdołały ukryć jej wychudzonej sylwetki. Pod byle jak zawiązaną chustką wystawały rzadkie kosmyki włosów. Była po trzeciej chemii… Ale z poszarzałej twarzy patrzyły na mnie ciekawie wielkie, zapłakane orzechowe oczy. W domu pachniało lekarstwami. Rozejrzałam się. Wszędzie kurz, porozrzucane koce, ręczniki, nieumyte naczynia.
– Herbaty? – zapytała lękliwie.
– Niech się pani nie wygłupia – mruknęłam. – Zrobię sama. I, jeśli pani pozwoli, trochę tu ogarnę, wywietrzę… – zabrałam się do pracy, nie czekając na jej pozwolenie. Nie chciałam ich krępować. Szeptali coś w pokoju obok, słyszałam jej szloch. Sprzątałam skromne mieszkanie, pełne śladów radosnego życia, które dopiero miało się spełnić. Do oczu napływały mi łzy na widok przyczepionego magnesem do lodówki biletu na koncert, kubka ze śmiesznym napisem, nowych balerinek wciśniętych pod fotel. „Boże, to dziecko jest w wieku naszej córki!”, dotarło do mnie. Potem siedzieliśmy w kuchni. Rozmowa się nie kleiła. Wypiliśmy herbatę. Kiedy zaczęliśmy się zbierać, zobaczyłam w jej oczach lęk. Dotknęła niepewnie dłoni Zbyszka.
– Niech się pani nie boi – powiedziałam. – Zbyszek wróci. Tylko też musi odpocząć. A ja… może wpadłabym jutro z obiadem? Tak o drugiej? Zaczerwieniła się. Zagryzła wargi i spuściła oczy. A potem szybko, bez słowa pokiwała głową.

I tak to się zaczęło. Zaczęłam ją odwiedzać

Z obiadem, drobnymi zakupami. Czasem zabrałam ją na spacer. Zbyszek wpadał wieczorem, po pracy. Chciałam, żeby trochę odsapnął, zebrał siły, odżył. Sonia niewiele mówiła. Wiedziałam, że się wstydzi. Ale widziałam też, jak bardzo potrzebuje naszej obecności. Zbyszek mówił prawdę. Ona nie miała nikogo. Umierała sama… Przychodziłam do niej coraz częściej. Nie chciałam się z nią rozliczać z tego, co zrobiła z moim życiem. Rozmawiałyśmy o filmach, książkach, muzyce. Piekłyśmy chleb, oglądałyśmy telewizję, chwytałyśmy na balkonie ostatnie promienie słońca. Powoli się przede mną otwierała. Czasem, gdy miała lepszy dzień, zabierałam ją na spacer, na zakupy, do kina. A czasem, gdy ból był nieznośny, łapała mnie za rękę, a później zasypiała z głową opartą na mojej piersi. Z trudem musiałam przyznać, że ją polubiłam. Jej perlisty śmiech, jej bałaganiarstwo i absolutny brak zdolności kulinarnych. I jej dziecinny zachwyt życiem, bo Sonia potrafiła cieszyć się z każdego drobiazgu, zamieniać każdą chwilę w święto… Wiedziała, że nie ma ratunku. Za dużo było przerzutów. Z dnia na dzień gasła. W końcu przestała wychodzić z domu. Z trudem wstawała z łóżka, prawie nie jadła.
– To może stać się w każdej chwili – powiedział któregoś dnia lekarz. – Nie powinna być wtedy sama…
– Zamieszkaj z nią – powiedziałam Zbyszkowi. – Na ten czas, aż... Pokręcił głową. – Gosiu, to co było między nami, to tylko iluzja. Ja… chciałem cofnąć czas, a ona… potrzebowała akceptacji. Sonia ci tego nigdy nie powie, ale przez te kilka miesięcy byłaś jej przyjaciółką. Taką jedyną, bezinteresowną. Ja byłem nieudanym romansem. – Przestań, bo się rozpłaczę – rzuciłam szorstko. Ale było już za późno, bo łzy ciurkiem leciały mi po policzkach.

Nie chciałam, żeby ta mała umarła!

Cztery dni później, zasypiając z moją ręką w swojej dłoni, jak dziecko, które boi się koszmarów, Sonia szepnęła: – Przepraszam, pani Małgosiu. Nigdy nie przeszłyśmy na „ty”. Bardzo tego pilnowała.
– Śpij już, dziecko, śpij, słonko – pogłaskałam ją po spoconym czole. Kilka godzin później umarła. We śnie, tuż przed świtem. W moich ramionach. Od tamtej pory minęło wiele miesięcy. Dziś ze Zbyszkiem nie rozmawiamy o Soni. Dla każdego z nas była kimś innym. Ale w dziwny sposób połączyła nas na nowo. Czuję to w spojrzeniu Zbyszka, w sposobie, w jaki podaje mi na spacerze rękę, jak poprawia mi kosmyk na czole. Czasem, gdy chodzę na cmentarz, widzę na jej grobie pozostawione przez Zbyszka kwiaty: chryzantemy, lilie, tulipany. Nigdy róże. Róże zawsze były dla mnie. 

 

Czytaj więcej