"Miłosne listy znalezione w starym piecu odmieniły moje życie..."
Fot. 123 RF

"Miłosne listy znalezione w starym piecu odmieniły moje życie..."

"Mojemu narzeczonemu podobało się moje mieszkanie w starej kamienicy, zażądał jednak, bym rozebrała zabytkowy kaflowy piec w salonie. Nie potrafiłam się mu sprzeciwić. Nie wiedziałam, że to będzie początek niezwykłych zdarzeń..." Marianna, 35 lat

Kiedy zgodziłam się wyjść za Roberta, stwierdził, że zamieszkamy u mnie. Wiedziałam, że podoba mu się moje trzypokojowe mieszkanie w starej, ale zadbanej kamienicy. Pokoje duże, wysokie na trzy i pół metra, taras, kuchnia i służbówka.
– Tylko trzeba rozebrać tego potwora w salonie, bo zupełnie nie pasuje do nowoczesnego wystroju – stwierdził.

Piec był częścią mojego szczęśliwego dzieciństwa

Popatrzyłam na stary piec z pięknymi kaflami i cicho westchnęłam. Piec był częścią mojego szczęśliwego dzieciństwa, a tak w ogóle to wolałam styl klasyczny, ale nie potrafiłam przeciwstawić się narzeczonemu.
Nie jestem specjalnie przebojową osobą. Świat, hałaśliwy, natrętny, przerażał mnie. Kryłam się przed nim w bibliotekach, zagłuszałam muzyką. Ale najwyraźniej nie da się tak żyć do końca. Rodzina zaczyna się martwić starą panną i podsyła konkurentów do ręki. A właściwie jednego konkurenta, obrotnego Roberta. Był jak tajfun, który mnie porwał i nie dał szansy na obronę. Zanim mogłam się zdecydować, czy do siebie pasujemy i czy w ogóle chcę z nim być, nagle się okazało, że jestem narzeczoną, ślub za pół roku, a w mieszkaniu trzeba zrobić generalny remont.
Przyszedł zdun z pomocnikiem i rozebrali piec. Niespodziewanie w skrytce w bocznej ściance znaleźli metalową skrzyneczkę wypełnioną starymi listami. Robert chciał je wyrzucić, ale nie pozwoliłam na to. Jestem nauczycielką historii i uwielbiam stare dokumenty. I kiedy narzeczony podniecał się możliwością korzystnego sprzedania ozdobnych kafli – bo nagle się okazało, że to wcale nie śmieci – ja przejrzałam listy przewiązane wyblakłą wstążką.

To były listy miłosne. Moje ulubione.

Ona, Florentyna, była jego żoną, on, Wojciech, marynarzem, oficerem na statku. Kochali się, ale widywali rzadko. Listy opowiadały historię ich życia. Ona mówiła mu, co się dzieje w ich rodzinie, domu, jak sprawuje się dwójka dzieciaków. On opisywał swoją pracę, co widział w portach. Pisali też o swojej miłości i tęsknocie.
…Śnię o Twojej skórze, Twoich ustach nie tylko w nocy, ale i we dnie. Twoje imię wibruje na moich ustach, że trudno mi ułożyć je w inne słowa… Flora, Flora…
…Z dala od Ciebie, Ukochany, moje serce bije jedynie z przyzwyczajenia, niczym się nie smucąc ani nie ciesząc…
To było to! Szukany od lat pomysł na książkę! Były tu emocje, wydarzenia historyczne, szczegóły, opisy. Potrzebowałam jedynie zakończenia, a listy urywały się na roku tysiąc dziewięćset czterdziestym. Wojna. Co działo się dalej?

Chciałam odnaleźć tę rodzinę

Moi rodzice wprowadzili się do tego mieszkania w latach sześćdziesiątych. Stało puste, właściciele nigdy tu nie wrócili. Musiałam więc znaleźć potomków Flory i Wojciecha, jeśli żyją. Oddać listy i poprosić o zgodę na wykorzystanie ich do książki.
Moja praca tuż po studiach w archiwum miejskim teraz przyniosła owoce – Alina, z którą wtedy pracowałam, pozostała moją przyjaciółką, a teraz była zastępcą kierowniczki archiwum. Poprosiłam ją, by pogrzebała w dokumentach. Tydzień później postawiłam jej ciastko w kawiarni, a ona przekazała mi, czego się dowiedziała.
– Florentyna i Wojciech, dwoje dzieci: Joanna i Marceli. Mieszkanie zostało skonfiskowane, bo on był w Armii Krajowej. Ona wyjechała z dziećmi do Kazimierza Dolnego. Tu masz adres. Tam wciąż mieszka ktoś o tym nazwisku, imię… zaraz, gdzieś tu zapisałam, o, Waldemar. Cudne imię, magiczne, prawie jak Voldemort – westchnęła.
– No, zwłaszcza w formie Waldek, Waldzio – dodałam.
– Ty to zawsze psujesz zabawę. To co, może po jeszcze jednym torciku?

Następnego dnia wybrałam się do Kazimierza Dolnego

Robert kręcił nosem, ale tym razem nie zwracałam na to uwagi. To była moja praca, moja pasja. Po czterech godzinach jazdy autobusem dotarłam na miejsce. Miasteczko urzekło mnie natychmiast. Odnalazłam dom pana Waldemara, wnuka Florentyny i Wojciecha, i długą chwilę stałam przed furtką. Nieduży dom był niemal ukryty w gąszczu drzew i krzewów. Na werandzie zauważyłam bujaną ławkę...
– W czym mogę pani pomóc?
Usłyszałam ciepły męski głos tuż za mną. Odwróciłam się. Mężczyzna był o pół głowy wyższy ode mnie, szczupły, około czterdziestki. Nieco większe zakola dodawały mu tylko uroku… Przypominał mi Jeremiego Przyborę. I uśmiech miał równie uroczy. Okazał się właścicielem domu, poszukiwanym przeze mnie Waldemarem.
Wypiliśmy pyszną, aromatyczną herbatę na tarasie od strony ogrodu. Waldemar z atencją i widocznym wzruszeniem przeglądał listy swoich dziadków.

Rozmowa z Waldemarem była wspaniała

– Babcia przeprowadziła się tu z córką i synem, moim ojcem, jeszcze w czasie wojny. Tu mieszkali jej rodzice, w tym domu. Dziadek walczył w AK. Mam w rodzinnym archiwum ich listy z czasów wojny. – Chyba pisnęłam poekscytowana, bo spojrzał na mnie z uśmiechem. – Oczywiście pokażę je pani. Myślę, że nie będzie problemów z uzyskaniem zgody rodziny na napisanie książki.
– Jestem wzruszona… To dla mnie wiele znaczy.
– Dla mnie też. Ale w zamian mam prośbę. Powiedziała pani, że rozbiera piec. Czy mógłbym odkupić kafle? Chciałbym postawić go tutaj w salonie. Będzie cudownie pasował do starych mebli.
Przegadaliśmy pół nocy – o książkach, muzyce, filmach. Waldemar zaproponował, bym u niego przenocowała, w gościnnej sypialni. Rano, po śniadaniu w ogrodzie, wsiedliśmy do jego samochodu i pojechaliśmy do mojego miasta.

I w końcu dotarło do mnie do mnie coś bardzo ważnego

Podróż minęła jak sen. A kiedy w południe weszliśmy do mieszkania, Robert właśnie pokazywał kafle jakiemuś facetowi, który rzucał sumami. Targowali się ostro. Waldemar spojrzał na mnie niepewnie. A mnie trafił szlag. Pierwszy raz w życiu.
– Robert, nie sprzedaję kafli – oznajmiłam.
Klient uniósł brwi i popatrzył na mojego narzeczonego pytająco.
– Pan się nie przejmuje, to tylko moja narzeczona – odparł Robert. – Pięć tysięcy i kafle są pana.
„Tylko moja narzeczona?”, pomyślałam wściekła.
– To moje kafle. A ja ich nie sprzedaję – powiedziałam, czując, że cała drżę. Ale chyba za cicho, bo Robert nie zwrócił na mnie uwagi.
– One są warte trzy razy tyle – odezwał się Waldemar. To przyciągnęło uwagę mojego narzeczonego. – Secesyjne drzwiczki, rzeźbiony szczyt, ręcznie malowane. To obiekt niemal muzealny, pięć tysięcy to świętokradztwo.
– Panie, a pan to kto? – odezwał się wściekły klient.
– Nowy właściciel kafli – wyjaśniłam.
– Nie wiedziałem, że masz nosa do interesów – ucieszył się Robert. Ale ja miałam dla niego przykrą niespodziankę.
– Oddaję za darmo. To wnuk dawnych właścicieli tego mieszkania.
Waldemar spojrzał na mnie z zaskoczeniem, a Robert ze złością.
– Nie będziesz rozdawać moich rzeczy!
Cała wewnętrznie się skuliłam. I nagle dotarło do mnie – ja się go boję. Takie ma być moje życie? Nie! To już wolę umrzeć samotnie. Nawet bez kotów. Zebrałam się w sobie.
Jeszcze nie są twoje. I nigdy nie będą! – Trzęsąc się, ściągnęłam pierścionek zaręczynowy i podałam mu go. – To nigdy nie był dobry pomysł.
Robert poczerwieniał na twarzy i chciał pewnie wrzasnąć, ale Waldemar się do mnie przysunął.
– Pani już wyraziła swoje życzenie – powiedział ostro.
– Jeszcze mnie będziesz błagać – syknął Robert i wyszedł z domu, trzaskając drzwiami.
– Dlaczego? – spytał Waldemar. Byłam pewna, że mówił o Robercie.
– Nie miałam siły przeciwstawić się rodzinie. I ze strachu przed samotnością.
Waldemar ujął moją dłoń i złożył na niej pocałunek.
– Jeśli pozwolisz, bym był przy tobie, nie będziesz samotna.
Od dwóch lat mieszkam w Kazimierzu Dolnym, w starym domu z cudownym kaflowym piecem. Właśnie kończę książkę o miłości i życiu dziadków mojego męża. I czasami myślę ze strachem, co by było ze mną, gdyby ludzie w dawnych czasach rozmawiali ze sobą tylko telefonicznie…

 

 

 

Czytaj więcej