"To były cudowne święta. Pełne magii i miłości – tej, którą okazywała nam babcia, i tej rodzącej się między mną i Sławkiem..."
Maria wspomina święta z babcią Zofią jako najbardziej niezwykłe i magiczne w jej życiu
Fot. 123rf.com

"To były cudowne święta. Pełne magii i miłości – tej, którą okazywała nam babcia, i tej rodzącej się między mną i Sławkiem..."

Czy święta Wielkanocne mogą być magiczne? Zazwyczaj te nadprzyrodzone moce przypisujemy świętom Bożego Narodzenia. Tymczasem zbiór wierzeń, przesądów i polskich tradycji nadaje i Wielkanocny iście tajemniczego i magicznego charakteru. Maria wspomina swoje najbardziej wyjątkowe święta spędzone z babcią ukochanego męża, w oddalonej od cywilizacji wiosce.

Sławka poznałam w pracy. Pojawił się u nas z początkiem stycznia i od razu wzbudził moje zainteresowanie. Był młody, przystojny, uprzejmy i zawsze uśmiechnięty. Bez względu na okoliczności miał dobry humor i w najgorszy nawet dzień żartami rozładowywał napięcia, których w zakładzie nie brakowało. Spodobał mi się od pierwszego wejrzenia, ale nie wierzyłam, że mam u niego jakiekolwiek szanse. Jednak wkrótce okazało się, że moje zauroczenie było odwzajemnione.

Poddałam się losowi

Zbliżyło nas, że obydwoje byliśmy sierotami. Polubiliśmy się i zaczęliśmy się spotykać. A dwa tygodnie przed Wielkanocą, kiedy dowiedział się, że święta będę spędzała samotnie, zaproponował, żebym pojechała z nim do jego babci na Podlasie.

– Wiesz, tam nie ma luksusów, to zwykła drewniana chatka na wsi, gdzie diabeł mówi dobranoc, ale moja babcia jest wspaniała. – Uśmiechnął się bezwiednie. – To ona mnie wychowywała po śmierci rodziców. Zawahałam się. Z jednej strony trochę się obawiałam spotkania z najbliższą dla Sławka osobą, a z drugiej...

Kiedy pomyślałam o ciemnym, chłodnym sublokatorskim pokoiku, który wynajmowałam, stwierdziłam, że nic nie będzie gorsze, i zgodziłam się na wyjazd. Dzięki wspaniałomyślności naszego szefa mogliśmy pojechać już w sobotę przed Niedzielą Palmową. Sławek cieszył się na cały tydzień spędzony u babci, a ja... No cóż, po prostu poddałam się losowi.

Na miejsce dojechaliśmy dopiero wieczorem po męczącej podróży pociągiem, a potem dwoma autobusami. W jednym niewątpliwie mój chłopak miał rację. To była niewielka, oddalona od wszelkiej cywilizacji wioska, w której czas zatrzymał się na początku dwudziestego stulecia. Tak mi się przynajmniej wydawało.

– Wszelki duch! – Przed drewnianym domem z wesoło pomalowanymi okiennicami stała starsza, uśmiechnięta kobieta w kolorowej chustce na głowie. – Czekałam na was. – Skąd wiedziałaś? A zresztą... – Sławek po chwili machnął ręką i nachylił się, żeby pocałować jej zarumieniony policzek.

Poczułam, jakbym wróciła do domu

– Moja babcia to czarownica. – Puścił do mnie oko. – Pójdziesz ty! – niby się zezłościła, ale w jej oczach zamigotały figlarne iskierki. – Musisz być Marysia. – Uściskała mnie, nim zdążyłam się zorientować. – Chodźcie, chodźcie, dzieci, kolacja czeka. Weszliśmy do środka, a ja nagle poczułam się, jakbym wróciła do domu.

Duża kuchnia była ciepła, jasna, pachnąca ciastem drożdżowym. Na zapiecku leżały dwa koty, których nasza obecność w ogóle nie zainteresowała. Pod nogami kręcił się bury kundel. Było miło, swojsko i przytulnie, a babcia Sławka okazała się dokładnie taka, jak mówił. Urocza, uśmiechnięta i energiczna starsza pani o siwych włosach i szarych mądrych oczach. Błyskawicznie włączyła mnie do swojej niewielkiej rodziny, a moje wcześniejsze obawy pierzchły.

Po kolacji zrobiliśmy razem palmy na następny dzień. Moja składała się głównie w wierzbowych witek. Od dziecka uwielbiałam miękkie i puszyste baziowe kotki. Widząc to, babcia Sławka uśmiechnęła się szeroko. – To dobry znak. – Pokiwała głową. – Wierzba jest symbolem życia i płodności. – Musisz uważać! – Sławek roześmiał się głośno. – Moja babcia to miejscowa szeptucha, a to dopiero początek – westchnął. – Do samej Wielkanocy poznasz całe mnóstwo miejscowych zwyczajów. To będzie naprawdę magiczny czas. Miał rację.

Najbardziej magiczne święta w życiu

Tamtej wiosny spędziłam najbardziej niezwykłe święta w życiu. Zaczęło się już następnego dnia. Po mszy i poświęceniu palm ni z tego, ni z owego babcia Sławka urwała po kilka kotek z każdej palmy i wręczyła nam do połknięcia. Sławek nawet się nie skrzywił, ale ja popatrzyłam na nie niepewnie. – Połknięcie kotek z poświęconej palmy na cały rok chroni przed chorobami gardła – wytłumaczyła mi dobrotliwie. Tak jak przepowiedział mój chłopak, to był dopiero początek.

Cały tydzień spędziliśmy na przygotowaniach. Sławek zajmował się obejściem. Mimo że pani Zofia doskonale dawała sobie radę, widać było brak męskiej ręki. A po zimie pracy nie brakowało. Należało naprawić płot pochylony przez śniegi, załatać dach, pobielić drzewka owocowe i wiele innych rzeczy. Ja pomagałam pani Zofii w przedświątecznych przygotowaniach.

Na początek wzięłyśmy się za porządki, chociaż na mój gust w domu było wyjątkowo czysto. – Porządki przed świętami są bardzo ważne – mówiła babcia Sławka. – W ten sposób wymiata się z chałupy nie tylko brud, ale i zimę, a wraz z nią wszelkie zło, choroby i nieszczęścia. To przygotowanie do nowego życia. W wysprzątanych i pachnących izbach poustawialiśmy potem nasze palmy, aby zapewnić powodzenie na cały przyszły rok.

Czas spędzony z babcią Sławka był naprawdę niesamowity. Podczas sprzątania, a potem gotowania i pieczenia rozmawiałyśmy o najróżniejszych rzeczach. Wspominała swoją młodość, opowiadała, jak się dawniej żyło, dużo też mówiła o Sławku. Tak prawdę mówiąc, wychwalała go pod niebiosa.

Babcia Sławka miała moc

Któregoś dnia podpytałam ją, kim jest „szeptucha”, bo to pojęcie było mi kompletnie obce. – Szeptuchy to takie babki – wyjaśniła, a kiedy zauważyła, że nie rozumiem, dodała: – No wiesz, trochę zielarki, a trochę czarownice. – I pani jest taką szeptuchą? – Oczy miałam chyba okrągłe jak spodki, bo roześmiała się radośnie. – Nie. – Pokręciła głową. – Znam się tylko na ziołach, ale nie mam mocy. Moja babka miała... – dodała po chwili z zadumą. 

Ja jednak myślę, że babcia Sławka też miała moc. Tuż przed świętami nagle rozbolała mnie głowa. Czasami miewałam takie migrenowe bóle i absolutnie nic na nie nie pomagało. Po prostu trzeba to było przetrwać. Ale babci wystarczyło jedno spojrzenie. Najpierw kazała mi usiąść, a potem w specjalnej miseczce rozpaliła zioła. Po kilku minutach w powietrze uniósł się aromatyczny biały dym. Pani Zofia szeptała coś cicho, dorzucając po szczypcie suszu do miseczki. Po chwili poczułam, jak żelazna obręcz ściskająca moje czoło rozluźnia się, po czym całkowicie znika. Ostrożnie pokręciłam głową. Nie czułam żadnego bólu. To było nieprawdopodobne! Nigdy wcześniej migrena tak szybko nie ustąpiła.

Mężczyźni nie mogą malować pisanek, bo... przynoszą pecha

W sobotni ranek babcia wysłała Sławka po drewno do leśniczego, a mnie konspiracyjnym tonem zaprosiła do swojej magicznej kuchni. – Będziemy robić pisanki – oznajmiła, zacierając ręce. – Ale najpierw musiałam pozbyć się Sławka. – Dlaczego? – zdziwiłam się. – Gdyby nam pomógł, to byłoby szybciej. Poza tym on tak ładnie rysuje – dodałam rozmarzona. Urwałam, kiedy napotkałam jej badawczy wzrok. Poczułam, że czerwienię się po same korzonki włosów.

– Hm – mruknęła pani Zofia. – Ładnie rysuje, powiadasz? – No tak... – Nie miałam ochoty ciągnąć tej rozmowy. – Tak czy siak – powiedziała raźno – w malowaniu pisanek nie może nam pomagać. Tym powinny zajmować się wyłącznie kobiety. Mężczyźni przynoszą pecha, ot co – stwierdziła zdecydowanie, sadzając mnie przy stole w kuchni, która od pierwszego dnia była moim ulubionym miejscem w domu. Usiadłyśmy do pracy i ledwie sięgnęłam po jajko, spotkało mnie kolejne zaskoczenie.

– Ty powinnaś swoje pisanki pomalować na czerwono. – Przysunęła mi odpowiednią miseczkę. – Przyciągną do ciebie miłość. A gdyby tak jeszcze twój wybranek zjadł pomalowaną własnoręcznie przez ciebie pisankę... – urwała, uśmiechając się tajemniczo. Nie wiedziałam, żartuje czy mówi prawdę, ale od samego początku w jej domu spotkało mnie już tyle niesamowitych rzeczy, że postanowiłam niczemu się nie dziwić. – Pani wierzy w te wszystkie... – chciałam powiedzieć zabobony, jednak w ostatniej chwili się powstrzymałam. To byłoby niegrzeczne – obrzędy?

– Wiesz, córcia. – Zastygła z jajkiem w jednej dłoni i rysikiem zanurzonym w ciekłym wosku w drugiej. – To tradycja. Robiła tak moja babcia i jej babcia, a także pewnie wiele kobiet przed nimi, i chociaż już nie żyją, w takich momentach czuję, że są tutaj. Ja też to poczułam. W tamtej chwili, patrząc, z jaką wprawą tworzy małe dzieła sztuki, pomyślałam, że razem z nią czuje się w tej kuchni obecność innych kobiet. Jest ich duch, ich miłość, którą przez lata obdarzały swoje rodziny, ciepło i cierpliwość.

W ciszy zajęłyśmy się malowaniem jajek. Na gotowych pisankach próbowałam wzorem pani Zofii wydrapać podobne motywy, ale gdzie mi tam było do niej! W końcu patrzyłam tylko z podziwem, jak spod jej ręki wychodzą malowane woskiem albo wydrapywane ostrym szpikulcem cudeńka. Moje wyglądały przy nich niczym Kopciuszek przy swoich pięknych siostrach.

Potem zgodnie z jej wskazówkami przygotowałam koszyczek ze święconką, a kiedy wrócił Sławek, poszliśmy razem do kościoła.

Sławek wyciągnął z koszyczka najbardziej czerwoną pisankę

Wcześniej nigdy nie zastanawiałam się nad tym, czy jestem wierząca. Byłam ochrzczona, potem u komunii, czasem chodziłam do kościoła, ale jakoś nie czułam w sobie potrzeby kontaktu z Bogiem. Jednak tam, w tym małym drewnianym kościółku, patrząc na rozmodlonych ludzi, dla których te święta były naprawdę ważne, pierwszy raz w życiu poczułam, że tracę coś ważnego.

Już bez żadnych wątpliwości zaangażowałam się we wszystkie przygotowania i modlitwy. Nie zniechęciła mnie nawet pobudka o świcie w niedzielę. – Idziemy na rezurekcję – dowiedziałam się, kiedy weszłam do kuchni. – A potem macie wracać prosto do domu. – Pani Zofia pogroziła nam palcem. – Dlaczego? – zapytałam, a potem uświadomiłam sobie, że ostatnio to najczęściej powtarzane przeze mnie słowo. – Po rezurekcji nie wolno nigdzie zbaczać – wyjaśnił mi po drodze Sławek – bo to ponoć przynosi pecha.

– A co jeszcze trzeba zrobić po rezurekcji? – Mnogość zwyczajów i przesądów nieco mnie oszołomiła. – Sama zobaczysz... Przy śniadaniu, na którym pojawiły się wszystkie tradycyjne potrawy z żurem włącznie, urządziliśmy bitwę na pisanki. Wzięliśmy po jednym z jajek z koszyka i stukając się z sąsiadem, sprawdzaliśmy, które pierwsze pęknie. Oczywiście wygrała babcia Zosia.

– Zawsze wygrywasz! – Sławek pokręcił z niedowierzaniem głową. – Chciałbym wiedzieć, jak ty to robisz. Ja nie żałowałam przegranej. Wystarczyło mi, że Sławek wyciągnął z koszyczka moją najbardziej czerwoną pisankę. Jeżeli pani Zofia miała rację to może, może... Dla pewności ja też wybrałam czerwoną. Na ten widok babcia Sławka uśmiechnęła się porozumiewawczo.

– Wrzućcie tutaj wszystkie skorupki. – Jej słowa oderwały mnie od rozmyślań o niepewnej, ale już miło rysującej się przyszłości. – Po śniadaniu zakopiemy je w sadzie. Dzięki temu ziemia będzie żyzna i nie dosięgnie nas głód – dodała, nie czekając już na moje nieśmiertelne „dlaczego?”. Po śniadaniu wyszliśmy razem do ogrodu. Ledwie przekroczyliśmy próg domu, dobiegło nas głośne klekotanie.

Od tamtego czasu jesteśmy szczęśliwi

Jak na komendę podnieśliśmy głowy. Wysoko na niebie zobaczyliśmy kilka ptaków. Dwa z nich na naszych oczach zniżyły lot i zaczęły kołować nad starym gniazdem uwitym na dachu stodoły. Babcia Sławka patrzyła na nie jak zaczarowana. – Przyleciały – szepnęła uradowana. – Teraz będzie dobrze. – Pierwszy raz w tym roku widzę bociany – powiedziałam. – Moja mama mówiła, że to wróżba na cały rok, ale nie pamiętam jaka... – Nagle poczułam tęsknotę za mamą, chociaż nie żyła już od ponad dziesięciu lat.

– Jak w locie to dobrze. – Uśmiechnął się Sławek, obejmując mnie delikatnie. – Lecące bociany zwiastują dobry rok. – A jeszcze jutro dla pewności wychłostam was wierzbowymi witkami na szczęście. – Uśmiechnęła się pani Zofia, ukradkiem ocierając łzy, które wywołał u niej widok bocianów. – Tak, tak. – Pogroziła palcem Sławkowi. – Ciebie też.

To były cudowne święta. Pełne magii i miłości – tej, którą okazywała nam pani Zofia, i tej rodzącej się dopiero pomiędzy mną i Sławkiem. Nie wiem, czy sprawiły to wróżby, los czy Bóg, ale od tamtego czasu jesteśmy szczęśliwi. Dokładnie rok później, również w Wielkanoc, wzięliśmy ślub, a po kolejnym roku, w święta, a jakże, urodziła się Zosia, nasza pierworodna córka. Dostała imię na cześć swojej prababci.

Babcia Zofia była już wtedy bardzo chora. Pamiętam, jak rozpaliła w miseczce zioła, wzięła malutką Zosię w ramiona i cicho szeptała coś nad jej główką. Myślę, że przekazywała jej w ten sposób swoją moc.

 

Czytaj więcej